piątek, 19 stycznia 2018

Makaron z tuńczykiem



Mamy z żoną zdrową zasadę w kuchni. Jeśli szykujemy przyjęcie dla gości, to tylko jedno z nas zostaje kierownikiem przedsięwzięcia, teraz mówi si.ę projektu. Demokratycznie, czyli za obopólną zgodą wybrany szef kuchni uzyskuje włądzę dyktatorską. Może on zamówić u podwykonawcy przygotowanie pewnych potraw. To on decyduje co podać, w jakiej kolejności i jak przyrządzone. Moja żona zamawia u mnie często entre w postaci krewetek duszonych w winie (przepis znajdziecie tutaj).
Z przepisem, który proponuję poniżej wiąże się pewna anegdota rodzinna. Tym razem ja dzierżyłem złotą chochlę szefa kuchni. W piątkowy wieczór żona zapytała mnie, co podam zaproszonym na sobotę gościom. Odpowiedziałem, że jeszcze nie wiem, bo opuściło mnie natchnienie, ale do następnego dnia na pewno coś wymyślę. Dalej rozmowa potoczyła się tak:
- Zrób makaron z tuńczykiem.
- Dlaczego?
- Bo to ci dobrze wychodzi.
- Tego na pewno nie zrobię.
- Dlaczego?
- Bo to mi dobrze wychodzi.
Przekonywała mnie, że jeśli porwę sie na coś całkiem nowego, to istnieje ryzyko, że mi nie wyjdzie. Odpowiedzialem, że ryzyko jest znikome. Gdybym zepsuł kotleta schabowego, to wszyscy zauważą. Wszak każdy w Polsce wie, jak powinien smakować kotlet schabowy. Jeśli jednak podam włoskie danie, które nawet dla mnie jest nowe, to nie będą mieli punktu odniesienia. Bez próżności, ale i fałszywej skromności, uważam, że poznałem zasady włoskiej kuchni na tyle dobrze, żeby nie polec. Nawet jeśli nie wyjdzie mi il massimo, czyli na maksimum możliwości, to wciąż moje danie zmieści się w standardzie. Wstydu nie będzie, bo nikt nie będzie wiedział, jak to danie powinno smakować w najlepszej wersji.
Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus (była kiedyś głośna książka o takim tytule). Kobiety preferują bezpieczeństwo, mężczyźni wolą ryzyko. Moja żona w przypadku prestiżowych przyjęć wybiera potrawy sprawdzone. Ja traktuję je jako okazję do eksperymentu. To jest moja radość w kuchni. Jak dotąd takie przygody zawsze kończyły się dobrze. O to mi chodzi we „włoskim garnuszku”, żeby wzbogacić naszą tradycję kulinarną o włoskie potrawy, które dotąd były słabo obecne.





(koszt orientacyjny – 15 zł/porcja na 4 osoby)

  • 400 g makaronu typu penne (2,80 zł)
  • 2 puszki tuńczyka w sosie własnym (10 zł)
  • 1 mały pojemnik śmietany (1,80 zł)
  • 2 łyżki masła (0,20 zł)
  • 1 łyżeczka skórki z cytryny (0,10 zł)
  • 1 łyżka oliwy (0,10 zł)
  • szczypta siekanej natki pietruszki
  • sól

W garnku nastawiamy co najmniej 4 litry wody. Kiedy zawrze wrzucamy łyżeczkę soli i potem makaron. Makaron często mieszamy energicznie, żeby się nie sklejał i nie przywierał do dna, i gotujemy według czasu wskazanego na opakowaniu. W międzyczasie przygotowujemy sos. W małym garnku podgrzewamy oliwę z masłem. Sparzamy cytrynę i wycieramy do sucha. Po otwarciu puszki odsączamy tuńczyka i dusimy lekko na rozgrzanym tłuszczu. Dodajemy śmietanę i ciągle mieszając podgrzewamy na bardzo małym ogniu. Dodajemy też łyżeczkę skórki z cytryny startej na średniej tarce. Trzeba uważać, żeby ścierać tylko żółtą część skórki, bo jej biała część jest gorzka. Ważne, żeby sos nie doszedł do wrzenia, bo wtedy śmietana może się zwarzyć. Łączymy makaron z sosem i podajemy posypany siekaną natką z pietruszki.

Moje uwagi i rady

Wszystkie rodzaje makaronu z sosem na bazie ryb czy owoców morza posypujemy siekaną natką. Nigdy tartym parmezanem – Włosi uważają to za barbarzyństwo.
Jeśli nie mamy penne, to możemy użyć makaronu typu farfalle. Na pewno nie spaghetti. Do tego dania pasuje tylko tzw. pasta corta, czyli krótki makaron. Jak widać na zdjęciu, ja użyłem pennette czyli małe penne.

2 komentarze: